Elżbieta Cherezińska - Saga Sigrun, e-booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
córka Apalvaldra.
Jestem w jesieni życia. Opadły ze mnie liście. Kora nadkruszona.
A jednak pień niezmurszały, wciąż trzymam się prosto. Może ko-
rzenie, którymi wrastałam w tę ziemię, bez pośpiechu, powoli, są
aż tak rozległe, że wciąż mnie w niej trzymają, choć już nie ma po
co. Soki krążą we mnie coraz wolniej i wolniej, i nie wiem, czy do-
strzegę chwilę, gdy ustaną. Więc stoję. Czekam, aż mgły opadną.
Wtedy syn mój jedyny znajdzie drogę do domu. Co dzień patrzę
w stronę fi ordu, lecz mgła wciąż trzyma się mocno. Wokół mnie
pędzą wichry, śnieżyce i burze, a ja stoję bez drgnienia. Liście straci-
łam dawno, więc o cóż się lękać? Z wiosennymi wiatrami przylatują
ptaki. Tulę je do wyschniętych piersi, kołatanie serduszek coś mi
przypomina. Dotyk lekkich piórek ogrzewa palce jak niegdyś dotyk
żywych. Chyba ściskam je zbyt mocno, bo szamocą się i, kwiląc,
uciekają.
Widać czasy, w których wszystko, co żyło, lgnęło mi do łona,
odeszły bezpowrotnie.
na nogach. Zwoził z wypraw najdelikatniejsze futra, naj-
piękniejsze błyskotki. Każdej wiosny, po pierwszej pełni Księżyca
ofi arowywał mi pierścień. Gdy wydawał mnie za mąż, miałam ich
szesnaście. Byłam jasnowłosa, a on mawiał, że moja twarz to klejnot
oprawiony w złoto.
5
J
a jestem Sigrun, wdowa po Reginie. Matka Bjorna i Gudrunn,
M
ój ojciec nie miał synów. Hołubił mnie, odkąd stanęłam
Niniejsza
darmowa publikacja
zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytaæ ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja mo¿e byæ kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wył¹cznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
. Zabronione s¹
jakiekolwiek zmiany w zawartoœci publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siê jej
od-sprzeda¿y, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
.
Apalvaldr był wielkim wojem. Król mianował go jarlem*. Za-
wsze przewodził thingowi**. Mawiał, że męża sama sobie wybiorę,
ale tylko spośród tych, których on wyznaczy. Matka śmiała się, że
ojciec cofnąłby czas, by sam mógł nim zostać. Gdy dorastałam, po
każdej zwycięskiej wyprawie wołał mnie na ucztę i stawiał na ławie.
Pokazywał swym wojom, wołając: oto mój rodowy pierścień! Ten go
włoży, kto dwakroć bardziej niż wczoraj zasłuży! A im błyszczały
oczy i zęby i ze śmiechem przezwali mnie: „Jutro”. Matka, kobieta ci-
cha i praktyczna, wyuczyła mnie wszystkiego, co powinnam umieć:
snucia przędzy, tkania, szycia, warzenia piwa, gotowania strawy. Po-
kazywała zioła, które leczą rany i spędzają gorączkę. Najbardziej lu-
biłam tkanie i zdobienie koszul. Cieniuteńką igłą haftowałam głowy
jeleni splecione tak, by zawsze w górę patrzyły. Rękawy ojca koszul
wyszywałam w węże cieniutkie, że ledwie oko mogło rozróżnić, gdzie
głowa jednego, gdzie ogon. Gdy Apalvaldr miał płynąć na północ,
na wyprawę długą i żmudną, uszyłam mu koszulę podbitą od środka
najdelikatniejszymi futerkami zajęcy. Płakałam z igłą w ręku, tak
* Jarl — pierwotnym znaczeniem tego słowa (ang. earl) było „człowiek wy-
bitny”, ale w IX stuleciu jego zastosowanie w Skandynawii zostało ograniczone
niemal wyłącznie do ludzi wysokiej pozycji, którzy mogli być niezależnymi wład-
cami lub ludźmi podporządkowanymi jedynie królom. Nazwa jarl była zarówno
tytułem dynastycznym, jak i nadawanym przez króla wybitnym sprzymierzeń-
com lub dowódcom. Istniały dwie długie dynastie skandynawskich jarlów, jedna
w Norwegii, a druga w koloniach. Pierwsza z nich, Hladajarlar (jarlów z Lade),
trzymała w swoich rękach północną Norwegię (od Trondelagu na północ) od co
najmniej końca wieku IX, a okresami rządziła całym krajem. Przetrwała aż do XI
wieku, a potem, przez jakieś sto lat w Norwegii nie było jarlów, póki tytułu tego
nie wskrzeszono w roku 1159 i odtąd czasem nadawano wybitnym ludziom.
W prawach jarl fi guruje w hierarchii na tym samym poziomie co biskup. Zajmuje
miejsce mniej więcej w połowie między „nadzielonym ziemią” a królem, z głów-
szczyzną dwakroć większą od pierwszego, a o połowę mniejszą od drugiego.
** ing — publiczny wiec ludzi wolnych, stanowił forum, na którym jedni lu-
dzie składali skargi przeciwko drugim. Istniały thingi specjalnie zwoływane w ce-
lach rozpatrzenia jakiejś pojedynczej sprawy, ale regularne wiece sięgały w swojej
rozpiętości od wieców okręgów po ogólne wiece danej dzielnicy lub regionu, jak
np. Frostathing, który sprawował jurysdykcję w Trondelagu i innych związanych
z nim dzielnicach.
6
bałam się o niego. Na każdej skórce zajęczej wyhaftowałam znaki
ochronne, najsilniejsze runy*, a potem tak je do materii przyszyłam,
by ich widać nie było. Nie chciałam, by ojciec je zobaczył. Zwykł
mawiać, że nie zaklęcia, lecz tarcza chroni wojownika. A ja wiem,
że i tarcza go chroniła, i moja żarliwość. Więc zdobiłam tamtą ko-
szulę, haftując głowy smoków i wilków, a ich oczy i kły wyszyłam,
nawlekając zamiast nici swe włosy, by lśniły jak złoto. Ojciec wrócił
z wyprawy cało, choć trwała dwie wiosny. Przywiózł łupy niezwykłe.
Futra białych niedźwiedzi, fok, renów i srebrzystych wilków. I przy-
wiózł brankę. Była drobna, ciemnowłosa, skośnooka, policzki miała
okrągłe i błyszczące. Cichutka. Długo nic nie mówiła, nie znała
naszej mowy. W swoim kraju była żoną władcy, którego mój ojciec
pokonał. Ale jej mąż miał żon sześć, więc nie było jej lekko. Matka
dokuczała brance, nazywała ją Foką, szturchała i złościła się, że ta
niewiele rozumie. Ale ja pokochałam ją od razu, gdy zobaczyłam,
jak troskliwie pierze odzież mego ojca w rzece, jak tkliwie ją suszy
i delikatnie składa. Zaczęłam uczyć Foczkę naszego języka. Była ła-
godna i zdolna, pojmowała szybko, choć nigdy jej mowa nie umiała
być dość dźwięczną, dość twardą. Uczyła nas szycia skór i futer, jak
to robią na północy, w jej kraju. Towarzyszyłam Foczce stale, była
niewiele starsza ode mnie i miłą mi była jej obecność, przy braku
siostry i innych rówieśniczek. Latem łapała mewy w sidła. Patroszyła
je, by wyciągnąć z nich sine włókna przełyku. Przyglądałam się temu
z odrazą, prosząc, by wyjaśniła, na co jej ptasie wnętrzności, ale ona
tylko śmiała się i mrugała oczami. Truchła mew rzucała psom, więc
wkrótce łasiły się do niej wszystkie, a matka przezwała ją psią sio-
strą. Suszyła mewie przełyki na wietrze, aż zrobiły się z nich cienkie,
twarde sznureczki. Wtedy spytała mnie, czy jej pomogę i zaczęła je
gryźć, częstując mnie z uśmiechem. Zwymiotowałam z obrzydze-
nia, patrząc, co robi, i uciekłam. Nikomu nic nie powiedziałam,
* Runy — dosłownie: szept, tajemnica. Pismo staroskandynawskie złożone ze
znaków runicznych (run). Pierwotnie, oprócz funkcji piśmienniczej, runom przy-
pisywano znaczenie magiczne, używano ich jako zaklęć i wyroczni.
7
bo bałam się, że ojciec odtrąci Foczkę, gdy dowie się, że żuje ptasie
wnętrzności. Unikałam jej potem długo. Po pewnym czasie Foczka
przyszła po mnie, łagodna i uśmiechnięta jak zawsze, i zabrała do
swojej izby. „Nauczę cię szyć buty” — powiedziała i zobaczyłam roz-
łożone wszędzie skóry focze. „Patrz i zapamiętaj”. Więc patrzyłam
zaczarowana, jak układa podeszwę ostrym włosem w stronę pal-
ców — „żeby się nie poślizgnął”, jak wszywa suszoną trawę między
warstwy skóry — „żeby go ogrzała”, jak delikatnie nakłuwa dziurki
w dwóch warstwach podeszwy osobno i zaślepia je cienką nicią. „To
mewa” — powiedziała z dumą, pokazując na tę nić.
Powstały z tego buty zimowe, jakich nie widziałam dotąd, ciepłe
i lekkie, a tak dopasowane do nogi ojca, że aż dziw, iż ich wcześniej
nie mierzyła. „Tu moja miara” — pokazała na swoje czoło, śmiejąc
się jak zwykle. Ojciec zabrał te buty, idąc na następną północną
wyprawę.
Gdy wrócił, podarował Foczce ciężki, srebrny naszyjnik i posa-
dził przy sobie podczas pierwszej uczty. Wielu z jego najlepszych wo-
jów nie wróciło do domu. Zamarzli w śniegach Północy. Nie mieli
butów szytych ścięgnem mewy.
Wkrótce brzuch Foczki się zaokrąglił i wczesną wiosną stało się
jasne, iż spodziewa się dziecka. Matka chodziła chmurna, ale wie-
działa, że ojciec nie darowałby jej, gdyby skrzywdziła Foczkę. A ta,
pogodna jak zawsze, szyła odzież dla mającego się narodzić. Przy-
gotowała sobie kaftan z miękkich zajęczych skórek, w którego plecy
wszyła wielką i długą kieszeń. „To dla małego”. Wtedy zrozumiałam,
ile siły jest w tej kobiecie, która żyje między nami, z dala od swoich
i nigdy nie stara się być nikim innym, niż była. Gdy przyszedł jej
czas, ojca nie było w domu. Nie zdążył wrócić z wyprawy, choć bar-
dzo mu zależało, by być przy narodzinach. Foczka odprawiła wszyst-
kich, zamknęła się w swojej izbie z jedną tylko niewolnicą. Ale póź-
nym wieczorem posłała po moją matkę, a ta po pomoc. Wszystko
nadaremnie. Foczka nie dała rady urodzić tego dziecka. Zmarła,
zamykając je na zawsze w swym brzuchu.
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • upanicza.keep.pl