Erikson Steven - Mety Konca Smiechu, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Steven Erikson
Męty Końca
Śmiechu
2008
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Lees of Laughter’s End
Data wydania:
2007
Wydanie polskie:
Data wydania:
2008
Ilustracja na okładce:
Irek Konior
Opracowanie graficzne okładki:
Jarosław Musiał
Przełożył:
Michał Jakuszewski
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax (0-22) 8134743
e-mail: kurz@mag.com.pl
ISBN 978-83-7480-094-5
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Na zachód od Kradzieży Cieśnina Dziesięciny wychodzi na Pustkowia, szeroką połać
oceanu, na którą zapuszczają się jedynie żądni przygód oraz lekkomyślni, niebezpieczne
szlaki morskie ciągnące się aż po Czerwoną Drogę Końca Śmiechu i dalej, ku wyspom
Seguleh oraz południowemu wybrzeżu Genabackis, gdzie kraina Lamatath oferuje niepewny
azyl piratom, utracjuszom, rzadko się tam zapuszczającym kupcom oraz wszechobecnym
statkom pielgrzymów Upadłego Boga.
Tylko kapitan Sater i być może również jej pierwszy oficer, Cwany Roztropek, wiedzieli,
co skłoniło wolny statek
Słoneczny Lok
do opuszczenia bezpiecznych wód Korelu i
Kradzieży. Ciekawość zdolna popchnąć człowieka do snucia spekulacji na podobne tematy
mogła pochwycić duszę z siłą fali odpływowej. Tak przynajmniej matka zawsze powtarzała
Benie swym irytującym, ochrypłym szeptem, a Bena nie należała do tych, którzy zatykają
uszy, gdy ktoś udziela im sensownych rad.
Przynajmniej dopóty, dopóki matka nadal jej towarzyszyła, rzecz jasna. Jej brzmiący jak
szum fal i świst wiatru głos nigdy nie cichł na długo. Bena znała jego ostrzegawcze gwizdki,
cierpkie pohukiwania i drwiące jęki równie dobrze, jak muzykę własnego serca. Siwe włosy
matki wciąż jeszcze tańczyły na wietrze, sięgając ku młodej, gładkiej i – jak mawiano daleko
w dole – kuszącej twarzy dziewczyny, która jak zwykle przykucnęła na bocianim gnieździe,
kierując spojrzenie młodzieńczych oczu na zachodnie Pustkowia. Pośród białych grzywaczy
nie widziała ani jednego żagla, patrzyła jednak z uwagą, albowiem jej gorzkim obowiązkiem
było ostrzeżenie załogi, że zbliżają się do złowrogich, ciemnych jak krew wód okolic Końca
Śmiechu.
Minął już pełen tydzień, odkąd opuścili maleńki, ciasny port Smętnej Laluni. Nocami
Bena słyszała, jak marynarze pod pokładem rozmawiają szeptem o swych narastających
obawach, skarżą się na ciągłe skrzypienie gwoździ w kojach i grodziach, na dziwne głosy
słyszalne w ładowni i za mocnymi, dębowymi drzwiami skarbca, choć przecież wszyscy
wiedzieli, że nie ma tam nic poza ekwipunkiem pani kapitan oraz zapasem rumu dla załogi, a
Sater jest jedyną osobą, która ma dostęp do zębatego klucza otwierającego wielki, żelazny
zamek. Z pewnością też w odpowiedzi na te wszystkie wydarzenia każdej nocy z chwilą
nadejścia najczarniejszego dzwonu każdy marynarz utaczał do pucharu trzy krople cennego
płynu ze skaleczonego kciuka.
Czyżby w Smętnej Laluni na statek dostała się jakaś klątwa? Mael wiedział, że
pasażerowie, których wzięli tam na pokład, nie mogli przynieść ze sobą nic dobrego.
Szlachcic ze spiczastą bródką i zimnym, pustym spojrzeniem. Rzadko oglądany na pokładzie
eunuch, jego towarzysz, a także ich lokaj, sam Niefartowny Mancy, który – jak się
dowiedziała – zostawił za sobą więcej wraków niż Jeźdźcy Sztormu. Tak przynajmniej
mówili marynarze.
A kysz, przeklęci goście –
mamrotała raz po raz matka Beny, gdy
Słoneczny Lok
zbaczał o
rumb albo dwa z właściwego kursu. Bena kuliła się trwożnie, kiedy maszt się trząsł, pochylał
i kołysał, a wiklinowy kosz bocianiego gniazda przechylał tak bardzo, że czasami,
spoglądając w górę, widziała morskie fale.
Wiatry są narowiste, droga córko, a ci goście, ach, tylko spójrz na tę wronę, która leci za
nami, trzepocząc czarnymi skrzydłami, a przecież od stu pięćdziesięciu mil, gdy zostawiliśmy
za sobą Kamyczki, nigdzie nie było nawet kawałka rafy. A mimo to ten pomiot demona wciąż
leci za nami, czarny jak żałoba! Popatrz na tę wronę, kochanie, i nie pozwól, żeby zrobiła
sobie gniazdo w twoim koszu!
Bena jeszcze nigdy, od czasu gdy dzieliły ze sobą bocianie gniazdo, nie słyszała, by jej
matka zawodziła tak długo. Wyciągnęła rękę i pogłaskała ją po siwych włosach. Na spalonym
słońcem, pokrytym skorupą soli skalpie nad zapadniętymi ślepymi oczyma zostało tylko parę
pasemek.
Przytul mnie, dotrzymaj mi towarzystwa tej nocy, kochana córko, bo przed nami ciemne
jak krew morza Końca Śmiechu, gdzie gwoździe wypowiedzą swe straszliwe słowa. Trzymaj
się, słodkie dziecko, naszego maleńkiego domku wysoko nad pokładem. Wyssiemy do sucha
ostatnie mewie jaja, będziemy się modliły, by deszcz przyniósł ulgę naszym gardłom, i oto
zakrzykniesz z zachwytu, ujrzawszy, jak znowu puchnę i dojrzewam, kochanie. Przytul mnie
mocno, dotrzymaj mi dziś towarzystwa!
Wreszcie, daleko na zachodzie, Bena ujrzała to, co przepowiedziała jej matka. Krwawą
żyłę. Koniec Śmiechu. Odchyliła mocno głowę i wydała z siebie przeszywający krzyk, by
oznajmić tym na dole, że długo oczekiwana chwila wreszcie nadeszła. Potem zakrzyknęła
jeszcze raz:
Błagam, przyślijcie proszę na górę kolejne wiadro z jedzonkiem i porcję rumu,
nim zapadnie noc!
I wszyscy zginiecie – dodała w myśli.
* * *
Gdy bezsłowny, zwierzęcy wrzask siedzącej na bocianim gnieździe Beny Młodszej
wreszcie wybrzmiał, pierwszy oficer Cwany Roztropek wgramolił się na pokład rufowy i
stanął przed panią kapitan.
– Dotarliśmy do ciemnej krwi tylko z jednodniowym opóźnieniem – oznajmił. – Przy tym
wiaterku, który nam przeszkadzał po drodze, to całkiem niezły wynik.
Kapitan Sater nie skomentowała tego ani słowem. Zaciskała dłonie na kole sterowym.
– Te dhenrabi dalej za nami płyną – podjął po chwili Roztropek. – Ale one kierują się na
Czerwoną Drogę, tak samo jak my. – Nadal nie otrzymał odpowiedzi. Podkradł się bliżej. –
Myślisz, że wciąż nas ścigają? – zapytał cicho.
– Roztropek, jeśli jeszcze raz mnie o to zapytasz, wytnę ci język – odparła z grymasem
złości na twarzy.
Wzdrygnął się, a potem pociągnął za brodę.
– Przepraszam, kapitanie. No wiesz, to nerwy...
– Zamknij się.
– Tak jest.
Pogrążył się w milczeniu. Miał nadzieję, że jest ono kojące, i po pewnym czasie doszedł
do wniosku, że z pewnością tak właśnie jest. Gdy tylko poczuł się pewniej, nasunęła mu się
myśl, że jakiś inny temat może okazać się łatwiejszy do przełknięcia.
– Im prędzej pozbędziemy się Mancy’ego ze statku, tym lepiej. Pech siedzi mu na
kolanach. Tak przynajmniej mówią majtkowie, którzy zaciągnęli się w Smętnej Laluni.
Nawet na Szlakach Kobylańskich słyszałem o...
– Daj mi nóż – rozkazała kapitan Sater.
– Słucham?
– Nie chcę, żeby mój pobrudził się krwią.
– Przepraszam, kapitanie! Pomyślałem sobie...
– Tak jest, pomyślałeś. Na tym właśnie polega problem. Jak zwykle.
– Ale ta sprawa z Mancym...
– Jest głupia i nie ma znaczenia. Zabroniłabym załodze o tym mówić, gdyby to mogło coś
dać. Lepiej by było zaszyć wszystkim usta. – Ściszyła niebezpiecznie głos. – Nic nie wiemy o
Szlakach Kobylańskich, Roztropek. Nigdy tam nie byliśmy. Nie dość ci, że w Smętnej Laluni
wygadałeś, że przypływamy ze Stratemu? To całkiem, jakbyś naszczał na pieniek, żeby
zostawić trop dla tych, którzy nas ścigają. A teraz posłuchaj mnie, Roztropek. Uważnie, bo
nie mam zamiaru tego powtarzać. Równie dobrze mogli wynająć całą flotę kobylańskich
piratów, a w takim przypadku ściga nas coś znacznie gorszego niż kilkadziesiąt samców
dhenrabiego poszukujących partnerki. Jedno słówko o tym, że Kobylanie mogą nas
poszukiwać, i będziemy mieli bunt. Jeśli usłyszę jeszcze kiedyś od ciebie coś w tym rodzaju,
natychmiast poderżnę ci gardło. Czy mam powiedzieć to jaśniej?
– Nie trzeba, kapitanie. Wyraziłaś to bardzo jasno. Nigdy nie byliśmy na Szlakach
Kobylańskich...
– Zgadza się.
– Ale tych troje, którzy przypłynęli z nami, ciągle opowiada o tych szlakach i naszym
rejsie po nich.
– Nieprawda. Znam ich dobrze. Lepiej niż ciebie. Trzymają gęby na kłódkę. Jeśli
wszystko się wydało, to z pewnością przez ciebie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl upanicza.keep.pl
Steven Erikson
Męty Końca
Śmiechu
2008
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Lees of Laughter’s End
Data wydania:
2007
Wydanie polskie:
Data wydania:
2008
Ilustracja na okładce:
Irek Konior
Opracowanie graficzne okładki:
Jarosław Musiał
Przełożył:
Michał Jakuszewski
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax (0-22) 8134743
e-mail: kurz@mag.com.pl
ISBN 978-83-7480-094-5
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Na zachód od Kradzieży Cieśnina Dziesięciny wychodzi na Pustkowia, szeroką połać
oceanu, na którą zapuszczają się jedynie żądni przygód oraz lekkomyślni, niebezpieczne
szlaki morskie ciągnące się aż po Czerwoną Drogę Końca Śmiechu i dalej, ku wyspom
Seguleh oraz południowemu wybrzeżu Genabackis, gdzie kraina Lamatath oferuje niepewny
azyl piratom, utracjuszom, rzadko się tam zapuszczającym kupcom oraz wszechobecnym
statkom pielgrzymów Upadłego Boga.
Tylko kapitan Sater i być może również jej pierwszy oficer, Cwany Roztropek, wiedzieli,
co skłoniło wolny statek
Słoneczny Lok
do opuszczenia bezpiecznych wód Korelu i
Kradzieży. Ciekawość zdolna popchnąć człowieka do snucia spekulacji na podobne tematy
mogła pochwycić duszę z siłą fali odpływowej. Tak przynajmniej matka zawsze powtarzała
Benie swym irytującym, ochrypłym szeptem, a Bena nie należała do tych, którzy zatykają
uszy, gdy ktoś udziela im sensownych rad.
Przynajmniej dopóty, dopóki matka nadal jej towarzyszyła, rzecz jasna. Jej brzmiący jak
szum fal i świst wiatru głos nigdy nie cichł na długo. Bena znała jego ostrzegawcze gwizdki,
cierpkie pohukiwania i drwiące jęki równie dobrze, jak muzykę własnego serca. Siwe włosy
matki wciąż jeszcze tańczyły na wietrze, sięgając ku młodej, gładkiej i – jak mawiano daleko
w dole – kuszącej twarzy dziewczyny, która jak zwykle przykucnęła na bocianim gnieździe,
kierując spojrzenie młodzieńczych oczu na zachodnie Pustkowia. Pośród białych grzywaczy
nie widziała ani jednego żagla, patrzyła jednak z uwagą, albowiem jej gorzkim obowiązkiem
było ostrzeżenie załogi, że zbliżają się do złowrogich, ciemnych jak krew wód okolic Końca
Śmiechu.
Minął już pełen tydzień, odkąd opuścili maleńki, ciasny port Smętnej Laluni. Nocami
Bena słyszała, jak marynarze pod pokładem rozmawiają szeptem o swych narastających
obawach, skarżą się na ciągłe skrzypienie gwoździ w kojach i grodziach, na dziwne głosy
słyszalne w ładowni i za mocnymi, dębowymi drzwiami skarbca, choć przecież wszyscy
wiedzieli, że nie ma tam nic poza ekwipunkiem pani kapitan oraz zapasem rumu dla załogi, a
Sater jest jedyną osobą, która ma dostęp do zębatego klucza otwierającego wielki, żelazny
zamek. Z pewnością też w odpowiedzi na te wszystkie wydarzenia każdej nocy z chwilą
nadejścia najczarniejszego dzwonu każdy marynarz utaczał do pucharu trzy krople cennego
płynu ze skaleczonego kciuka.
Czyżby w Smętnej Laluni na statek dostała się jakaś klątwa? Mael wiedział, że
pasażerowie, których wzięli tam na pokład, nie mogli przynieść ze sobą nic dobrego.
Szlachcic ze spiczastą bródką i zimnym, pustym spojrzeniem. Rzadko oglądany na pokładzie
eunuch, jego towarzysz, a także ich lokaj, sam Niefartowny Mancy, który – jak się
dowiedziała – zostawił za sobą więcej wraków niż Jeźdźcy Sztormu. Tak przynajmniej
mówili marynarze.
A kysz, przeklęci goście –
mamrotała raz po raz matka Beny, gdy
Słoneczny Lok
zbaczał o
rumb albo dwa z właściwego kursu. Bena kuliła się trwożnie, kiedy maszt się trząsł, pochylał
i kołysał, a wiklinowy kosz bocianiego gniazda przechylał tak bardzo, że czasami,
spoglądając w górę, widziała morskie fale.
Wiatry są narowiste, droga córko, a ci goście, ach, tylko spójrz na tę wronę, która leci za
nami, trzepocząc czarnymi skrzydłami, a przecież od stu pięćdziesięciu mil, gdy zostawiliśmy
za sobą Kamyczki, nigdzie nie było nawet kawałka rafy. A mimo to ten pomiot demona wciąż
leci za nami, czarny jak żałoba! Popatrz na tę wronę, kochanie, i nie pozwól, żeby zrobiła
sobie gniazdo w twoim koszu!
Bena jeszcze nigdy, od czasu gdy dzieliły ze sobą bocianie gniazdo, nie słyszała, by jej
matka zawodziła tak długo. Wyciągnęła rękę i pogłaskała ją po siwych włosach. Na spalonym
słońcem, pokrytym skorupą soli skalpie nad zapadniętymi ślepymi oczyma zostało tylko parę
pasemek.
Przytul mnie, dotrzymaj mi towarzystwa tej nocy, kochana córko, bo przed nami ciemne
jak krew morza Końca Śmiechu, gdzie gwoździe wypowiedzą swe straszliwe słowa. Trzymaj
się, słodkie dziecko, naszego maleńkiego domku wysoko nad pokładem. Wyssiemy do sucha
ostatnie mewie jaja, będziemy się modliły, by deszcz przyniósł ulgę naszym gardłom, i oto
zakrzykniesz z zachwytu, ujrzawszy, jak znowu puchnę i dojrzewam, kochanie. Przytul mnie
mocno, dotrzymaj mi dziś towarzystwa!
Wreszcie, daleko na zachodzie, Bena ujrzała to, co przepowiedziała jej matka. Krwawą
żyłę. Koniec Śmiechu. Odchyliła mocno głowę i wydała z siebie przeszywający krzyk, by
oznajmić tym na dole, że długo oczekiwana chwila wreszcie nadeszła. Potem zakrzyknęła
jeszcze raz:
Błagam, przyślijcie proszę na górę kolejne wiadro z jedzonkiem i porcję rumu,
nim zapadnie noc!
I wszyscy zginiecie – dodała w myśli.
* * *
Gdy bezsłowny, zwierzęcy wrzask siedzącej na bocianim gnieździe Beny Młodszej
wreszcie wybrzmiał, pierwszy oficer Cwany Roztropek wgramolił się na pokład rufowy i
stanął przed panią kapitan.
– Dotarliśmy do ciemnej krwi tylko z jednodniowym opóźnieniem – oznajmił. – Przy tym
wiaterku, który nam przeszkadzał po drodze, to całkiem niezły wynik.
Kapitan Sater nie skomentowała tego ani słowem. Zaciskała dłonie na kole sterowym.
– Te dhenrabi dalej za nami płyną – podjął po chwili Roztropek. – Ale one kierują się na
Czerwoną Drogę, tak samo jak my. – Nadal nie otrzymał odpowiedzi. Podkradł się bliżej. –
Myślisz, że wciąż nas ścigają? – zapytał cicho.
– Roztropek, jeśli jeszcze raz mnie o to zapytasz, wytnę ci język – odparła z grymasem
złości na twarzy.
Wzdrygnął się, a potem pociągnął za brodę.
– Przepraszam, kapitanie. No wiesz, to nerwy...
– Zamknij się.
– Tak jest.
Pogrążył się w milczeniu. Miał nadzieję, że jest ono kojące, i po pewnym czasie doszedł
do wniosku, że z pewnością tak właśnie jest. Gdy tylko poczuł się pewniej, nasunęła mu się
myśl, że jakiś inny temat może okazać się łatwiejszy do przełknięcia.
– Im prędzej pozbędziemy się Mancy’ego ze statku, tym lepiej. Pech siedzi mu na
kolanach. Tak przynajmniej mówią majtkowie, którzy zaciągnęli się w Smętnej Laluni.
Nawet na Szlakach Kobylańskich słyszałem o...
– Daj mi nóż – rozkazała kapitan Sater.
– Słucham?
– Nie chcę, żeby mój pobrudził się krwią.
– Przepraszam, kapitanie! Pomyślałem sobie...
– Tak jest, pomyślałeś. Na tym właśnie polega problem. Jak zwykle.
– Ale ta sprawa z Mancym...
– Jest głupia i nie ma znaczenia. Zabroniłabym załodze o tym mówić, gdyby to mogło coś
dać. Lepiej by było zaszyć wszystkim usta. – Ściszyła niebezpiecznie głos. – Nic nie wiemy o
Szlakach Kobylańskich, Roztropek. Nigdy tam nie byliśmy. Nie dość ci, że w Smętnej Laluni
wygadałeś, że przypływamy ze Stratemu? To całkiem, jakbyś naszczał na pieniek, żeby
zostawić trop dla tych, którzy nas ścigają. A teraz posłuchaj mnie, Roztropek. Uważnie, bo
nie mam zamiaru tego powtarzać. Równie dobrze mogli wynająć całą flotę kobylańskich
piratów, a w takim przypadku ściga nas coś znacznie gorszego niż kilkadziesiąt samców
dhenrabiego poszukujących partnerki. Jedno słówko o tym, że Kobylanie mogą nas
poszukiwać, i będziemy mieli bunt. Jeśli usłyszę jeszcze kiedyś od ciebie coś w tym rodzaju,
natychmiast poderżnę ci gardło. Czy mam powiedzieć to jaśniej?
– Nie trzeba, kapitanie. Wyraziłaś to bardzo jasno. Nigdy nie byliśmy na Szlakach
Kobylańskich...
– Zgadza się.
– Ale tych troje, którzy przypłynęli z nami, ciągle opowiada o tych szlakach i naszym
rejsie po nich.
– Nieprawda. Znam ich dobrze. Lepiej niż ciebie. Trzymają gęby na kłódkę. Jeśli
wszystko się wydało, to z pewnością przez ciebie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]