Erskine Barbara - Dom ech, E-BOOK Wydawnictwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->BARBARA ERSKINEDOM ECHprzełożył Mieczysław DutkiewiczTytuł oryginału:House of EchosPrologZimny promień słońca wdziera się do wnętrza przez otwór po sęku w drewnianej okiennicyi muska zakurzoną podłogę, niczym światło laserowe sunie w bok, na lewo, aż wreszcie napotykakwiat. Pod wpływem światła płatki rozchylają się jeden po drugim, ich delikatną kremową bielmącą już brązowe cienie na obwódkach.Za to promień sunący po podłodze nie mąci ciszy; szepty przeszłości są bezgłośne.Natrętne echa nie znajdują w tym domu wdzięcznego słuchacza, zachowują więc ciszę.Drzewo genealogiczne Joss Grant:Rozdział 1Czyżbynaprawdę wolała nie wiedzieć?Joss wcisnęła pedał gazu i zwiększyła prędkość wchodząc w zakręt.A może lęka się prawdy?- Na pewno nie chcesz, żebym pojechał z tobą? - Zanim ruszyła sprzed domu, Lukęwsunął rękę przez otwarte okno i nakrył nią jej dłoń, spoczywającą na kierownicy. Obok niej nasiedzeniu leżały atlas samochodowy ze skorowidzem miejscowości oraz tekturowa teczka, a w niejodpisy aktów urodzenia i adopcji, a także kartka z adresem. Belheddon Hall. Podniosła wzrok namęża i potrząsnęła głową.- Muszę zrobić to sama, Luke. Ten pierwszy raz muszę to zrobić sama.***Z drewnianej furtki, skrytej za cisami i wawrzynami, na-pęczniałej już od wilgoci i śliskiejod porostów, nie korzystano pewnie od dawna. Pchnięta energicznie, uchyliła się tylko trochę izatrzymała na nie wystrzyżonej trawie. Joss weszła na zarośniętą dróżkę, która - jak się niebawemokazało - wiodła w las. Z rękoma głęboko w kieszeniach, niemal z wyrzutami sumienia, Josskroczyła ostrożnie i czujnie. Ożywiała się jedynie chwilami, kiedy wiatr nawiewał jej włosy dooczu. Drzewa wokół niej pachniały gnijącymi liśćmi i żołędziami, w powietrzu czuło się ostrą igorzką woń wczesnej jesieni.Gdzieś w pobliżu zabrzmiał nieoczekiwanie zaniepokojony krzyk bażanta i Joss stanęła jakwryta. Rozejrzała się bacznie dokoła czując, jak mocno bije jej serce. Spłoszony ptak wynurzył sięz gąszczu i poszybował nisko nad drzewami, do lasu zaś powróciła cisza. Umilkł nawet beztroskiszum liści w górze. Joss w dalszym ciągu wodziła oczyma na wszystkie strony i nadstawiała ucha,chcąc złowić jakikolwiek dźwięk. Przed nią ścieżka skręcała, ginąc z pola widzenia przy kępieostrokrzewów; ich błyszczące liście lśniły w mdłym blasku popołudniowego słońca, a owoceniemal raziły wzrok swoją jaskrawą, koralowoczerwoną barwą.Ostrokrzew rodzi owoce czerwone jak żywa krew.Pamięć podsunęła jej nieoczekiwanie fragment kolędy i Joss na moment utkwiła wzrok wdrzewach. W jednej chwili odeszła ją ochota do dalszego marszu. Poczuła nagle, że z gąszczu polewej stronie obserwują ją czyjeś oczy, przerażona wstrzymała oddech i powoli obróciła głowę.Przez parę sekund ona i lis wpatrywali się w siebie, potem zwierzę czmychnęło. Uczyniło tobezgłośnie; po prostu błyskawicznie opuściło miejsce pod starym głogiem, gdzie leżało do tej pory.Joss omal nie parsknęła śmiechem. Od jakiegoś czasu różne myśli kłębiły jej się w głowie, ależadna nie dotyczyła lisa.W nieco lepszym już nastroju ruszyła przed siebie, nie bacząc na ostre porywy wiatru, któreznowu chłostały ją po twarzy. Dwie minuty później skręciła za kępą ostrokrzewów i znalazła się naskraju zaniedbanego trawnika. Za nim wznosił się dom.Była to stara, poszarzała już budowla o dachu ze spiczastymi szczytami i oknach dzielonychkamiennymi słupkami. Ściany porastały bluszcz, wistaria i szkarłatne pnącza wirginijskie. Joss stałabez ruchu, w milczeniu, wpatrzona w mury domu. Belheddon Hall. Tu przyszła na świat.Niemal na palcach podeszła bliżej. Wewnętrzne żaluzje nadawały oknom trochęniesamowity, jakby ślepy wygląd, ale przez krótką chwilę Joss miała wrażenie, jakby ktoś zza tychżaluzji przyglądał jej się ukradkiem. Wzdrygnęła się mimo woli i skierowała wzrok na frontowe,wysunięte ku przodowi drzwi, które wychodziły na długą, okoloną drzewami alejkę, ginącą gdzieśdalej i dochodzącą zapewne do bramy głównej. Starannie położona niegdyś warstwa żwiru ginęłateraz pod wysokimi do kolan ostami i oleandrami.Wezbrały w niej nagle emocje, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała: były topoczucie poniesionej straty, przygnębienie, osamotnienie, rozczarowanie, nawet gniew. Gwałtownieodwróciła się plecami do domu i popatrzyła w dal, ocierając sobie oczy wierzchem dłoni.Długo błądziła po zapuszczonym ogrodzie i trawniku, obejrzała też jezioro zarośniętesitowiem, podwórze przed stajnią i wozownię. Kuląc się przed wichurą usiłowała otworzyćnajpierw drzwi frontowe, potem tylne, ale bez przekonania, domyślała się bowiem, że będązamknięte. Wreszcie weszła na taras z tyłu domu, skąd roztaczał się widok na jezioro. Był towspaniały dom: dziki, opuszczony, zamknięty w swojej przeszłości. Joss westchnęła, odwróciła sięi spojrzała na ślepe, zamknięte okna. Kiedyś był to jej dom, chociaż jedynie przez parę miesięcy.Zapewne jakieś nieszczęście sprawiło, że matka postanowiła ją oddać. To właśnie tkwiło w niej,dręcząc ją od dawna.***Robię to wszystko dla Toma, uświadomiła sobie jadąc przez północny Essex, pocięty gęstąsiecią cichych dróg. Dla mojego synka. Tak, tylko dla niego. Dopóki nie spojrzała na drobną,pomarszczoną i czerwoną twarzyczkę, tak bardzo podobną do twarzy jego ojca, była zadowolona,że jej pochodzenie osnuwa mrok tajemnicy.Przybrani rodzice dali jej poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Była przecież dla nich kimśspecjalnym: dzieckiem wybranym. W chwilach, kiedy zastanawiała się nad prawdziwymirodzicami, myśli te ograniczały się do dość mglistych i stereotypowych wyobrażeń; według nichmatka była raz księżniczką, kiedy indziej służącą, potem z kolei poetką, artystką, a nawetprostytutką. Możliwości wydawały się nieograniczone i dawały okazję do niewinnej zabawy. Nieulegało wątpliwości, że któregoś dnia trzeba będzie zacząć poszukiwać prawdy, ale Joss wiedziaław głębi duszy, że zwleka z tym, ponieważ lęka się, iż prawda okaże się zbyt prozaiczna. Dopierogdy spojrzała na twarzyczkę Toma, kiedy zrozumiała, jakie to uczucie trzymać w ramionach własnedziecko, pojęła, że musi odkryć nie tylko, kto jest jej biologiczną matką, ale również, jak i dlaczegoowa kobieta zdecydowała się oddać własną córkę obcym ludziom. I nagle, w jednej chwili, tamtadość niesprecyzowa-na ciekawość przerodziła się w dręczącą obsesję.Początkowo sprawa wydawała się łatwa, nawet zbyt prosta. Jej matka, jak wynikało z akt,nazywała się Laura Catherine Duncan, z domu Manners, jej ojcem był Philip George HenryDuncan. Zmarł na siedem miesięcy przed jej narodzinami. A ona przyszła na świat w BelheddonHall, w Essex, 21 czerwca 1964 roku.Jej przybrani rodzice, Alice i Joe, od dawna już przygotowani na tę chwilę, radzili udać siędo jednej z agencji, które specjalizują się w odszukiwaniu rodzin dzieci oddanych do adopcji, aleJoss nie chciała nawet o tym słyszeć; tę sprawę chciała załatwić sama. Nawet gdyby się miałookazać, że matka nie mieszka już w Belheddon Hall, zamierzała przekonać się o tym na własneoczy, zwiedzić miejscowość, gdzie przyszła na świat; upewnić się, czy zdoła wyczuć własnekorzenie.Na mapie Belheddon figurowało jako mała mieścina na wybrzeżu wschodniej Anglii,pomiędzy Suffolk a Essex, zaskakująco daleko na północy po drugiej stronie rozległego obszaruwodnego, tam gdzie Stour wpada do Morza Północnego, jakieś pięć mil od niewielkiego miasteczkaManningtree.Joss spodziewała się ujrzeć miejsce bardziej romantyczne niż Essex, coś w rodzaju Szkocji,postanowiła jednak nie kierować się żadnymi uprzedzeniami, lecz zaakceptować wszystko, zczymkolwiek się zetknie.Kiedy wyjeżdżała do Belheddon, z wrażenia zaschło jej w gardle. Zatrzymała się przedniedużym sklepem o oknach oklejonych na krawędziach pożółkłym celofanem. Poczta wBelheddon i sklep. Zamknęła oczy, zaciągnęła ręczny hamulec i zgasiła silnik. Zaskoczonaspostrzegła, jak mocno drżą jej ręce.Gwałtowne porywy wiatru gnały w stronę auta kupki zeschłych liści, tarmosiły na wszystkiestrony tabliczką nad wejściem do sklepu. Joss wysiadła z samochodu prostując się z trudem. Miałaza sobą długą podróż. Jeśli wyobrażała sobie do tej pory cały Essex jako coś w rodzaju przedmieśćpółnocno-wschodniego Londynu, to teraz zrozumiała, iż była w błędzie. Odkąd wyjechała zKensington, gdzie mieszkała z Lukiem, upłynęły już dwie i pół godziny, a przynajmniej przezostatnią godzinę krajobraz, jaki mijała, nie miał nic wspólnego z miastem.Ulica wyglądała na opustoszałą; ani przechodniów, ani aut. Na tym odcinku biegła [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl upanicza.keep.pl
//-->BARBARA ERSKINEDOM ECHprzełożył Mieczysław DutkiewiczTytuł oryginału:House of EchosPrologZimny promień słońca wdziera się do wnętrza przez otwór po sęku w drewnianej okiennicyi muska zakurzoną podłogę, niczym światło laserowe sunie w bok, na lewo, aż wreszcie napotykakwiat. Pod wpływem światła płatki rozchylają się jeden po drugim, ich delikatną kremową bielmącą już brązowe cienie na obwódkach.Za to promień sunący po podłodze nie mąci ciszy; szepty przeszłości są bezgłośne.Natrętne echa nie znajdują w tym domu wdzięcznego słuchacza, zachowują więc ciszę.Drzewo genealogiczne Joss Grant:Rozdział 1Czyżbynaprawdę wolała nie wiedzieć?Joss wcisnęła pedał gazu i zwiększyła prędkość wchodząc w zakręt.A może lęka się prawdy?- Na pewno nie chcesz, żebym pojechał z tobą? - Zanim ruszyła sprzed domu, Lukęwsunął rękę przez otwarte okno i nakrył nią jej dłoń, spoczywającą na kierownicy. Obok niej nasiedzeniu leżały atlas samochodowy ze skorowidzem miejscowości oraz tekturowa teczka, a w niejodpisy aktów urodzenia i adopcji, a także kartka z adresem. Belheddon Hall. Podniosła wzrok namęża i potrząsnęła głową.- Muszę zrobić to sama, Luke. Ten pierwszy raz muszę to zrobić sama.***Z drewnianej furtki, skrytej za cisami i wawrzynami, na-pęczniałej już od wilgoci i śliskiejod porostów, nie korzystano pewnie od dawna. Pchnięta energicznie, uchyliła się tylko trochę izatrzymała na nie wystrzyżonej trawie. Joss weszła na zarośniętą dróżkę, która - jak się niebawemokazało - wiodła w las. Z rękoma głęboko w kieszeniach, niemal z wyrzutami sumienia, Josskroczyła ostrożnie i czujnie. Ożywiała się jedynie chwilami, kiedy wiatr nawiewał jej włosy dooczu. Drzewa wokół niej pachniały gnijącymi liśćmi i żołędziami, w powietrzu czuło się ostrą igorzką woń wczesnej jesieni.Gdzieś w pobliżu zabrzmiał nieoczekiwanie zaniepokojony krzyk bażanta i Joss stanęła jakwryta. Rozejrzała się bacznie dokoła czując, jak mocno bije jej serce. Spłoszony ptak wynurzył sięz gąszczu i poszybował nisko nad drzewami, do lasu zaś powróciła cisza. Umilkł nawet beztroskiszum liści w górze. Joss w dalszym ciągu wodziła oczyma na wszystkie strony i nadstawiała ucha,chcąc złowić jakikolwiek dźwięk. Przed nią ścieżka skręcała, ginąc z pola widzenia przy kępieostrokrzewów; ich błyszczące liście lśniły w mdłym blasku popołudniowego słońca, a owoceniemal raziły wzrok swoją jaskrawą, koralowoczerwoną barwą.Ostrokrzew rodzi owoce czerwone jak żywa krew.Pamięć podsunęła jej nieoczekiwanie fragment kolędy i Joss na moment utkwiła wzrok wdrzewach. W jednej chwili odeszła ją ochota do dalszego marszu. Poczuła nagle, że z gąszczu polewej stronie obserwują ją czyjeś oczy, przerażona wstrzymała oddech i powoli obróciła głowę.Przez parę sekund ona i lis wpatrywali się w siebie, potem zwierzę czmychnęło. Uczyniło tobezgłośnie; po prostu błyskawicznie opuściło miejsce pod starym głogiem, gdzie leżało do tej pory.Joss omal nie parsknęła śmiechem. Od jakiegoś czasu różne myśli kłębiły jej się w głowie, ależadna nie dotyczyła lisa.W nieco lepszym już nastroju ruszyła przed siebie, nie bacząc na ostre porywy wiatru, któreznowu chłostały ją po twarzy. Dwie minuty później skręciła za kępą ostrokrzewów i znalazła się naskraju zaniedbanego trawnika. Za nim wznosił się dom.Była to stara, poszarzała już budowla o dachu ze spiczastymi szczytami i oknach dzielonychkamiennymi słupkami. Ściany porastały bluszcz, wistaria i szkarłatne pnącza wirginijskie. Joss stałabez ruchu, w milczeniu, wpatrzona w mury domu. Belheddon Hall. Tu przyszła na świat.Niemal na palcach podeszła bliżej. Wewnętrzne żaluzje nadawały oknom trochęniesamowity, jakby ślepy wygląd, ale przez krótką chwilę Joss miała wrażenie, jakby ktoś zza tychżaluzji przyglądał jej się ukradkiem. Wzdrygnęła się mimo woli i skierowała wzrok na frontowe,wysunięte ku przodowi drzwi, które wychodziły na długą, okoloną drzewami alejkę, ginącą gdzieśdalej i dochodzącą zapewne do bramy głównej. Starannie położona niegdyś warstwa żwiru ginęłateraz pod wysokimi do kolan ostami i oleandrami.Wezbrały w niej nagle emocje, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała: były topoczucie poniesionej straty, przygnębienie, osamotnienie, rozczarowanie, nawet gniew. Gwałtownieodwróciła się plecami do domu i popatrzyła w dal, ocierając sobie oczy wierzchem dłoni.Długo błądziła po zapuszczonym ogrodzie i trawniku, obejrzała też jezioro zarośniętesitowiem, podwórze przed stajnią i wozownię. Kuląc się przed wichurą usiłowała otworzyćnajpierw drzwi frontowe, potem tylne, ale bez przekonania, domyślała się bowiem, że będązamknięte. Wreszcie weszła na taras z tyłu domu, skąd roztaczał się widok na jezioro. Był towspaniały dom: dziki, opuszczony, zamknięty w swojej przeszłości. Joss westchnęła, odwróciła sięi spojrzała na ślepe, zamknięte okna. Kiedyś był to jej dom, chociaż jedynie przez parę miesięcy.Zapewne jakieś nieszczęście sprawiło, że matka postanowiła ją oddać. To właśnie tkwiło w niej,dręcząc ją od dawna.***Robię to wszystko dla Toma, uświadomiła sobie jadąc przez północny Essex, pocięty gęstąsiecią cichych dróg. Dla mojego synka. Tak, tylko dla niego. Dopóki nie spojrzała na drobną,pomarszczoną i czerwoną twarzyczkę, tak bardzo podobną do twarzy jego ojca, była zadowolona,że jej pochodzenie osnuwa mrok tajemnicy.Przybrani rodzice dali jej poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Była przecież dla nich kimśspecjalnym: dzieckiem wybranym. W chwilach, kiedy zastanawiała się nad prawdziwymirodzicami, myśli te ograniczały się do dość mglistych i stereotypowych wyobrażeń; według nichmatka była raz księżniczką, kiedy indziej służącą, potem z kolei poetką, artystką, a nawetprostytutką. Możliwości wydawały się nieograniczone i dawały okazję do niewinnej zabawy. Nieulegało wątpliwości, że któregoś dnia trzeba będzie zacząć poszukiwać prawdy, ale Joss wiedziaław głębi duszy, że zwleka z tym, ponieważ lęka się, iż prawda okaże się zbyt prozaiczna. Dopierogdy spojrzała na twarzyczkę Toma, kiedy zrozumiała, jakie to uczucie trzymać w ramionach własnedziecko, pojęła, że musi odkryć nie tylko, kto jest jej biologiczną matką, ale również, jak i dlaczegoowa kobieta zdecydowała się oddać własną córkę obcym ludziom. I nagle, w jednej chwili, tamtadość niesprecyzowa-na ciekawość przerodziła się w dręczącą obsesję.Początkowo sprawa wydawała się łatwa, nawet zbyt prosta. Jej matka, jak wynikało z akt,nazywała się Laura Catherine Duncan, z domu Manners, jej ojcem był Philip George HenryDuncan. Zmarł na siedem miesięcy przed jej narodzinami. A ona przyszła na świat w BelheddonHall, w Essex, 21 czerwca 1964 roku.Jej przybrani rodzice, Alice i Joe, od dawna już przygotowani na tę chwilę, radzili udać siędo jednej z agencji, które specjalizują się w odszukiwaniu rodzin dzieci oddanych do adopcji, aleJoss nie chciała nawet o tym słyszeć; tę sprawę chciała załatwić sama. Nawet gdyby się miałookazać, że matka nie mieszka już w Belheddon Hall, zamierzała przekonać się o tym na własneoczy, zwiedzić miejscowość, gdzie przyszła na świat; upewnić się, czy zdoła wyczuć własnekorzenie.Na mapie Belheddon figurowało jako mała mieścina na wybrzeżu wschodniej Anglii,pomiędzy Suffolk a Essex, zaskakująco daleko na północy po drugiej stronie rozległego obszaruwodnego, tam gdzie Stour wpada do Morza Północnego, jakieś pięć mil od niewielkiego miasteczkaManningtree.Joss spodziewała się ujrzeć miejsce bardziej romantyczne niż Essex, coś w rodzaju Szkocji,postanowiła jednak nie kierować się żadnymi uprzedzeniami, lecz zaakceptować wszystko, zczymkolwiek się zetknie.Kiedy wyjeżdżała do Belheddon, z wrażenia zaschło jej w gardle. Zatrzymała się przedniedużym sklepem o oknach oklejonych na krawędziach pożółkłym celofanem. Poczta wBelheddon i sklep. Zamknęła oczy, zaciągnęła ręczny hamulec i zgasiła silnik. Zaskoczonaspostrzegła, jak mocno drżą jej ręce.Gwałtowne porywy wiatru gnały w stronę auta kupki zeschłych liści, tarmosiły na wszystkiestrony tabliczką nad wejściem do sklepu. Joss wysiadła z samochodu prostując się z trudem. Miałaza sobą długą podróż. Jeśli wyobrażała sobie do tej pory cały Essex jako coś w rodzaju przedmieśćpółnocno-wschodniego Londynu, to teraz zrozumiała, iż była w błędzie. Odkąd wyjechała zKensington, gdzie mieszkała z Lukiem, upłynęły już dwie i pół godziny, a przynajmniej przezostatnią godzinę krajobraz, jaki mijała, nie miał nic wspólnego z miastem.Ulica wyglądała na opustoszałą; ani przechodniów, ani aut. Na tym odcinku biegła [ Pobierz całość w formacie PDF ]