Elliot Kate - Głaz gorejący, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KATE ELLIOT
GŁAZ GOREJĄCY
(
The Burning Stone)
Tłumaczyła Joanna Wołyńska
Wydanie oryginalne: 1999
Wydanie polskie: Poznań 2003
Od Autorki
Dziękuję moim rodzicom, Katharine Kerr, Blance Maldonado i Dorothy Hosler za
utrzymanie mnie przy zdrowych zmysłach, gdy tylko to się liczyło. Dziękuję też Jeanne
Reames Zimmerman, Howardowi Kerrowi, Michelle Sagara i Sherwood Smith za
przeczytanie manuskryptu na różnych etapach jego powstawania. Ann Marie Rasmussen,
Ingrid Baber i Morten Stokholm służyli szczegółami i konsultacjami, gdy były one
najbardziej potrzebne (czasami tuż przed ostatecznym terminem). Jay Silverstein, jak
zwykle, rozwiązał najbardziej skomplikowany problem fabuły; nie poradziłabym sobie
bez niego, o czym doskonale wie. Moja redaktorka, Sheila Gilbert, również służyła
pomocą, gdy tylko miałam dostęp do telefonu.
Nadal obowiązuje nota bibliograficzna z
Księcia Psów
i choć kusiło mnie, by
dodać tu kolejną, z powodu cudownych książek, które studiowałam, pisząc tę serię. Bez
nich krajobraz byłby, jak już napisałam, zdecydowanie uboższy, wspomnę tu tylko trzy
przekłady dawnych tekstów: dostarczające rozrywki, niekiedy zaś radośnie makabryczne
pisma Liudpranda z Cremony, przekład F.A. Wright, redakcja John Julis Norwich,
wydanie Everyman’s Library; cudowna, brutalna i żywa
Saga of the Jomsvikings
(autor
nieznany) i
Heimskringla: History of the Kings of Norway
(przypisywana Snorriemu
Sturlesonowi), obie przełożone przez Lee M. Hollandera i wydane przez University of
Texas Press.
Wspominam tu o tych książkach, by zainteresowani mogli poznać fragment
fascynującej historii ludzkości, naszego wspólnego dziedzictwa. Pisarze nie pracują w
próżni, a stwierdzenie, że nie zdołałabym napisać tej książki bez ludzi, którzy żyli
wcześniej jest banałem, ale banałem prawdziwym.
Prolog
Uciekł tak daleko i nie złapali go, ale wiedział, że jego qumafiski pan nadal go
ściga. Gdy chował się w krzakach rosnących nad brzegiem strumienia, wstrząsały nim
dreszcze. Jego szaty były wciąż wilgotne. Wczoraj wyprowadził ich w pole,
przepływając rzekę, ale nie zrezygnowali z pogoni. Książę Bulkezu nigdy nie pozwoli,
by niewolnik publicznie go znieważył, a potem uszedł.
W końcu uspokoił się, aby słuchać leniwego szumu wody i szelestu liści na
wietrze. Po drugiej stronie strumienia pojawiły się dwa drozdy o nakrapianych piersiach,
tłuste i zachęcające. O Boże, jaki był głodny.
Ptaki odleciały, jakby zamiast owadów złowiły jego myśli. Zanurzył dłoń w
wodzie i zaczerpnął. Uwiedziony chłodnym smakiem, pił całymi garściami, aż zaczęła go
piec skóra. Obok jego kolana warstwa zeschłych liści zebrała się w kupkę. Podniósł ją,
wyćwiczonym gestem złapał kilka robaków i wepchnął je do ust. Przez chwilę czuł, jak
się wiją, ale nauczył się przełykać szybko.
Zakaszlał, dławiąc się, zemdliło go. Był dzikusem, skoro tak jadał. Ale jaki wybór
dali mu Qumanowie? Wyśmiewali jego nauki, a potem odebrali księgę i wolność.
Wyśmiewali się z jego szat, ogolonego podbródka i dumnej obrony Pana i Pani, i Kręgu
Jedności pomiędzy mężczyzną a kobietą, by potem traktować go jak swoje niewolnice
czy mężczyzn, których uważali za pochwy, nie za miecze - z taką pogardą, że krzywił się
na samo wspomnienie. Ale robili też gorsze rzeczy, znacznie gorsze, i śmiali się, czyniąc
to; dla nich uczynienie z mężczyzny prawdziwej kobiety stanowiło rozrywkę, a było to
jedno z największych upokorzeń, jakich można doznać. O Boże! Ból i infekcja nieomal
go zabiły.
Ale to już się skończyło. Przeraźliwy krzyk jastrzębia poderwał go na równe nogi.
Odpoczywał wystarczająco długo. Ostrożnie wyczołgał się z krzaków, przeciął strumień i
ruszył biegiem. Był taki zmęczony. Ale na zachodzie leżał kraj, z którego dumnie
wyruszył tak dawno temu, że stracił rachubę: pięć lat albo siedem, albo dziewięć.
Zamierzał tam wrócić lub zginąć. Nie chciał być dłużej qumańskim niewolnikiem.
Zapadł zmrok. Rosnący księżyc rzucał tyle światła, że widział drogę przed sobą,
cień pośród cieni na bezbarwnej równinie. Nad głową krążyły gwiazdy; kierował się na
zachód, mając gwiazdę polarną nad prawym ramieniem.
Bardzo późno błysk światła w ciemności zwrócił jego uwagę. Zaklął pod nosem.
Czyżby oddział go wyprzedził i teraz czatował, jak pająk, który czeka, aż mucha wpadnie
w sieć? Ale dumny Bulkezu tak się nie zachowywał. Bulkezu był honorowy na modłę
swego ludu - o ile można to nazwać honorem - ale gdy pojawiały się kłopoty,
zachowywał się jak byk: nie było w nim ani odrobiny subtelności. Siła i odwaga zawsze
najlepiej mu służyły.
Nie, to był ktoś - lub coś - innego.
Podczołgiwał się, zataczając kręgi, aż w końcu w szarości przedświtu ujrzał
przygarbione kształty głazów na szczycie wzniesienia, samotnych na równinie, jakby
olbrzym, przechodząc któregoś dnia, beztrosko je tu umieścił, a potem o nich zapomniał.
Jego własny lud nazywał takie kamienne kręgi koronami; ogień rozpalono wewnątrz
korony. Po tym poznał, że nie był to obóz Qumanów: są zbyt przesądni, by zapuszczać
się w to nawiedzone miejsce.
Zbliżył się na czworakach. Trawa łaskotała go w dłonie. Księżyc zachodził, a na
wschodzie pojawiła się pierwsza cienka linia światła. Ogień gorzał coraz jaśniej i jaśniej,
powodując ból oczu. Gdy zbliżył się do najbliższego kamienia, ukrył się za nim i
rozejrzał wkoło.
Ostry blask nie pochodził od obozowego ogniska.
W kamiennym kręgu stał mniejszy, pionowy głaz, wysoki i gruby jak człowiek. I
płonął.
Kamień nie może się palić.
Odruchowo dotknął drewnianego Kręgu Jedności, który nadal nosił. Modliłby się,
ale Qumanowie odebrali mu również wiarę.
Przy płonącym głazie kucała kobieta. Miała zaokrąglone kształty, jak każdy, kto
jada do woli, i siłę drapieżcy, muskularnego i szybkiego. Jej włosy miały kolor ognia,
rozpinającego w powietrzu sieć płomieni. Jej skóra również miała brązowozłoty połysk,
jak płomień. Kobieta nosiła naszyjniki, które lśniły i skrzyły się w blasku tego
nieziemskiego ognia.
Czarodziejskiego ognia.
Kołysała się na piętach, śpiewając niskim głosem. Ogień rozgorzał tak jasno, że
oczy zaszły mu łzami, ale nie mógł odwrócić wzroku. Poprzez płonący głaz jak przez
bramę, widział inny kraj, słyszał go, miejsce, które było bardziej cieniem niż
rzeczywistością, nikłe niby świat duchów, o którym bajała jego sędziwa babka, ale z
nagłym połyskiem barw, jasnych piór, białych muszli, szlakiem rudawej ziemi, ostrym
ptasim gwizdem.
A potem wizja zniknęła, głaz zgasł, jakby przysypany ziemią.
I głaz, i ogień przepadły.
Chwilę później z sykiem i szumem rozkwitł zwyczajny ogień. Kobieta podsyciła
ognisko wysuszonym łajnem i gałązkami. Kiedy tylko się rozpaliło, kląsnęła językiem,
wstała i odwróciła się ku niemu.
O Panie! Nosiła skórzane sandały, związane rzemieniami oplatającymi jej łydki, i
miękką spódnicę uszytą z jasnej skóry, uciętą niedbale nad kolanami. I nic więcej, chyba
że za ubranie służyła jej obfitość naszyjników. Było ich, zrobionych ze złota i paciorków,
wystarczająco wiele, by niemal skrywały jej piersi - dopóki się nie poruszyła. Zaiste
wiedźma.
Nie wyglądała jak człowiek. W prawej ręce dzierżyła oszczep z obsydianowym
ostrzem.
- Chodź - powiedziała po wendarsku.
Od tak dawna nie słyszał mowy swego ludu, że w pierwszej chwili nie zrozumiał
słów.
- Chodź - powtórzyła. - Czy rozumiesz ten język? - Spróbowała ponownie,
wymawiając słowa, których nie znał.
Gdy się prostował, poczuł ból kolan. Powoli ruszył do przodu, gotów do ucieczki,
ale ona tylko go obserwowała. Podwójny pas czerwonej farby, jak barbarzyński tatuaż,
biegł od wierzchu jej lewej dłoni przez łokieć aż do ramienia. Nie nosiła okrągłego
filcowego kapelusza jak Qumanki ani nie zakrywała włosów szalem, jak to zwykły
czynić Wendarki. Włosy przytrzymywały jedynie skórzane paski z paciorkami.
Pojedyncze kolorowe pióro, na wpół ukryte, spływało z tyłu. Lśniło tak czystą, niezwykłą
zielenią, że wydawało się zrobione z ułamków szmaragdu.
- Podejdź - powtórzyła po wendarsku. - Kim jesteś?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • upanicza.keep.pl