Elizabeth Moon - Czyny Paksenarrion - 3 - Przysięga Złota, Ebooki, Elizabeth Moon

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Elizabeth Moon
Czyny Paksenarion
Przysięga Złota
(Oath of Gold)
Rozdział pierwszy
Wioska wydawała się jakby znana, lecz większość wiosek tak
wyglądała. Dopiero gdy dotarła do skrzyżowania z gospodą, zorientowała
się, że już tu kiedyś była. Przed budynkiem rozpościerał się brukowany
podwórzec, a nad szerokim wejściem kołysał jaskrawy szyld: „Wesoły
Garkotłuk”. Oddech zamarł jej w piersiach. Ruch na drogach był większy,
niż pamiętała, w drzwiach gospody także mijało się wielu ludzi. Okna
jadalni otwarto na oścież, z drugiej strony traktu dosłyszała znajomy ryk
śmiechu. Wzdrygnęła się. Mogli ją rozpoznać, nawet w ubraniu, które
obecnie nosiła. Pomyślała o monetach w sakiewce i posiłku, jaki chciała
za nie kupić, lecz tam właśnie, do Josa Hebbinforda – najbardziej ze
wszystkich miejsc na świecie – nie mogła pójść. Nie miała dokąd iść:
znano ją w Moście Piwowarów i gdyby poprosiła o ochłap którąś
z gospodyń, zaraz by ją rozpoznano.
Potrząsnęła głową, walcząc z łzami. Kiedyś jeździła tymi ulicami –
spała w tej gospodzie – miała przyjaciół.
– Hej, skąd ten smutek? – Paks podskoczyła i uniosła wzrok, by ujrzeć
przyglądającego się jej zbrojnego w mundurze hrabiego. Uśmiechnął się
do niej, miał znajomą twarz. – Nie możemy pozwolić, by ładne dziewczęta
chodziły po naszym miasteczku z nosami na kwintę, złotko – pozwól mi
postawić ci kufel ale i nieco rozweselić.
Serce zaczęło jej walić, a strach przyćmił wzrok.
– Nie... nie, dziękuję, panie. Nic mi nie jest – po prostu zamyśliłam
się...
Mężczyzna zmrużył oczy.
– Jesteś przerażona. Czy ktoś cię ściga? W tym miasteczku jest
bezpiecznie – na tym polega moja praca. Sprawiasz wrażenie, jakbyś
potrzebowała pomocy, powiedz mi, co się dzieje...
Paks próbowała go obejść, zmierzając ku drodze na północ.
– Nie... proszę, panie, nic mi nie jest. Złapał ją za ramię.
– Nie sądzę. Coś mi przypominasz... kogoś. Może powinien obejrzeć
cię kapitan – chyba że powiesz mi coś o sobie sama. Znasz tu kogoś, kto
mógłby za ciebie poręczyć? Gdzie chcesz przenocować? Przyszłaś na
targ?
Przez chwilę miała w głowie kompletną pustkę, zaraz jednak przed
oczami przemknęły jej znajome twarze: marszałek Cedfer, Hebbinford,
kapitan Felis, mistrz Senneth. Nie mogła jednak wymienić żadnego z nich,
by za nią poręczył. Znali ją jako wojowniczkę, weterankę Phelana,
najemniczkę, która oczyściła gniazdo zbójców. Wyjechała stąd do Fin
Panir, spodziewali się, że wróci jako marszałek albo rycerz. Nawet gdyby
ją rozpoznali – w co wątpiła – okazaliby jej pogardę lub litość. Trzęsła się
jak szarak we wnykach w uścisku zbrojnego, który popychał ją już
północną drogą ku strażnicy, gdy przypomniała sobie coś jeszcze:
spokojne drzewa i czysty staw oraz ogorzałą, mądrą twarz Kuakgana.
– Ja... szłam do gaju – wykrztusiła. – Żeby... zobaczyć się
z Kuakganem.
Mężczyzna przystanął, wciąż ją trzymając.
– Naprawdę? A znasz imię Kuakgana?
– Mistrz Oakhallow – odrzekła. – I chcesz tam się zatrzymać?
– Ja... tak myślę, panie. Mam pytanie do Kuakgana, to dlatego tu
przybyłam. – Uświadomiła sobie, że mówi prawdę.
– Hmmm. No cóż, skoro to sprawy kuakgannirów... mówisz, że idziesz
do gaju: możesz pokazać mi, gdzie to jest?
Wejście do gaju znajdowało się sto kroków dalej, kiwnęła głową
w tamtą stronę.
– Przynajmniej tyle wiesz. No cóż, odprowadzę cię. I pamiętaj: jeśli
zobaczę cię wieczorem, jak myszkujesz między domami, wylądujesz
u kapitana. A mam dzisiaj służbę na wieży wartowniczej. – Podprowadził
ją do oznaczonego białymi kamieniami wejścia między drzewa. – Jesteś
pewna, że tam właśnie idziesz?
Pokiwała głową.
– Tak, panie... dziękuję. – Odwróciła się i zanurkowała w głąb gaju,
wędrując krętą ścieżką o bokach wyłożonych białymi kamykami.
W gaju panowała cisza. Przez zielone liście przeświecało słońce. Jak
poprzednio nie słyszała odgłosów pobliskiej wsi. Niedaleko śpiewał ptak,
powtarzając w kółko te same trzy dźwięki. Zatrzymała się, by posłuchać,
przestała dygotać. Coś zaszurało w krzakach po lewej i panika ścisnęła ją
za gardło. Gdy na ścieżkę kicnął brązowy zając, prawie popłakała się
z ulgi.
Szła przed siebie. Wysoko nad głową szeleściły liście, lecz tutaj,
w dole, było cicho. Pod jednym z drzew usłyszała brzęczenie i uniosła
głowę, by zobaczyć rój pszczół uwijających się wśród maleńkich, żółtych
kwiatków. Wreszcie dosłyszała pluskanie fontanny Kuakgana i wyszła na
słoneczną polanę przed jego domkiem. Wszystko wyglądało tak, jak
podczas jej pierwszej wizyty. Niski, szary budyneczek o dachu z kory
trwał nieruchomo z pozamykanymi okiennicami. Poruszała się tylko woda,
przelewając się ze śmiechem przez obrzeże kamiennej misy.
Paks stała przez chwilę w słońcu, obserwując ją. Przypomniała sobie,
co powiedziała strażnikowi – gdy wymawiała tamte zdania, kłamstwo
brzmiało jak prawda. Lecz tym razem nie było dla niej ratunku. Kuakgan
nie miał nic wspólnego z tym, co utraciła. Oni nie lubili żołnierzy. A
jednak musiała tu zostać, przynajmniej do wieczora. Nie mogła wrócić do
wioski. Może zdołałaby przekraść się przez gaj i uciec polami.
Westchnęła. Była już taka zmęczona uciekaniem i ukrywaniem się przed
tymi, którzy ją znali. A przecież nie mogła ich spotkać. Doprowadź to do
końca, pomyślała.
Wyślizgnęła się z pasków plecaka i zaczęła grzebać w nim
w poszukiwaniu mieszka z monetami – rezerwy, którą podarowała jej
Marszałek-Generał. Dodała do tego miedziaki i dwa srebrniki z sakiewki
u pasa. Schludna kupka. Oszczędnemu wystarczyłaby na miesięczne
utrzymanie, utracjuszowi – na sutą biesiadę. Poruszyła szczęką. Cisnęła
monety do misy ofiarnej, zabrzęczały głośno i nieskładnie. Zajrzała do
plecaka, szukając dalszych kosztowności. Znalazła jedynie zimowy
płaszcz, zapasową koszulę, sznurowadła... nie, był jeszcze pierścień, który
Książę Phelan podarował jej w dniu wyjazdu z Fin Panir. „Prześlij go albo
przynieś, gdybyś mnie potrzebowała” – powiedział. Wpatrywała się
w niego. Nie chciała, żeby znaleziono go przy niej, kiedy będzie...
Odsunęła tę myśl na bok i rzuciła pierścień na stertę monet. Spojrzała na
plecak i postanowiła także go zostawić. Kuakgan znajdzie kogoś
potrzebującego płaszcza i koszuli. Położyła bagaż na wierzchu misy
i odwróciła się, rozważając, gdzie mogłaby się ukryć do zmierzchu. Może
powinna ruszyć przez gaj już teraz.
Po drugiej stronie polany stał Kuakgan, obserwując ją spod
ocieniającego twarz kaptura. Zamarła, serce zaczęło jej szaleńczo walić.
Jego głos zabrzmiał wyraźnie pomimo chlupotu fontanny, choć nie
przemówił głośno.
– Chciałaś rozmawiać z Kuakganem? Przeszedł ją chłód, choć po
żebrach ściekał pot.
– Panie, ja... przyszłam tylko po to, żeby złożyć ofiarę. Kuakgan
podszedł do niej. Miał na sobie ciemnozieloną szatę we wzorki z liści
i gałązek.
– Rozumiem. Większość darczyńców życzy sobie w zamian przysługi.
Rady, mikstury, leczenia – a ty nie chcesz niczego? – Pamiętała ten głos,
basowy i wibrujący, pełen ukrytych znaczeń. Zupełnie jakby – przeszło jej
nagle przez głowę – spędzał dużo czasu z elfami. Widoczne spod kaptura
oczy przewiercały ją bystrym spojrzeniem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • upanicza.keep.pl